środa, 5 września 2012

Resurrection - CHAPTER I

Męczący tydzień właśnie się skończył. Kiedy wyszedłem z biura, miałem nadzieję, że uwolniłem się od ciężaru dzisiejszego dnia, ale po drodze zwinęła mnie Alice, sekretarka. Cholera.

- William, w twoim gabinecie czeka jakaś kobieta. Mówiłam jej, że już wychodzisz, ale ucieła, że to pilne i nie może zaczekać.

- Jak wyglądała? - zamarłem na chwilę. Jeśli dobrze myślę... Będę musiał zmierzyć się już teraz z tym wszystkim, co ostatnio zwykłem odkładać.

- Średniego wzrostu, blond włosy, zielone oczy, kojarzysz?

- Tak. Niestety.

Spojrzałem znacząco na Alice i pomaszerowałem do swojego gabinetu. Fakt, że miałem z ludźmi dobre stosunki w pracy dziwił mnie, bo nie jestem duszą towarzystwa, a niechęć do ludzi ciągle przysłania mi oczy, a jednak... jakoś potrafię łagodzić mdłości na co dzień. To chyba kwestia przyzwyczajenia - albo talentu, jak kto woli.

Teraz jednak nie będę umiał tak dobrze udawać, chociażby, neutralności uczuć. Czy ona musiała tu przychodzić? Tak po prostu? Dobra, przesadzam, to ja jestem winny. Ale nie jestem typem człowieka, który przyznaje się do błędu... który potrafi przyznać rację komuś innemu. Jak to ująć... Uparty, ale skuteczny.

- Oh, Molly, co ty tutaj robisz, kochana? - sztuczny uśmiech na mordzie i jedziemy z koksem.

Byleby wrócić do domu, do mojego czarnego kota i do czerwonego kubeczka z kakao. Dziecinność kręci się we mnie niespokojnie, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Innym - owszem. Pierwszy przykład stoi przede mną. W ogóle nie zna zasad mojej zabawy, mimo że przeżyliśmy ze sobą ponad pół roku. Mało, dużo, kto wie, zależy, jak na to spojrzeć, chociaż szczerze - nie mam ochoty przywoływać wspomnień. Jednak żywy ich obraz jest ze mną w jednym pomieszczeniu i krzywi się nieznacznie. Ah, powiedz, co masz do powiedzenia i zmiataj. Nie chcę lamentu, pisku i krzyku. Daj spokój, jesteś z innego regionu.

- Co ja tu robię?! Willy, nie zachowuj się, jakbyśmy nie... - urwała, wzdychając. - Willy, posłuchaj... Nie wiem, dlaczego tak nagle odszedłeś, nic nie mówiąc, nic nie wyjaśniając... ale ja się nie gniewam. Tylko porozmawiajmy i wyjaśnijmy sobie wszystko. Jeśli masz kłopoty, mogę ci pomóc. Razem damy radę... Kochanie... - jej głos z każdą chwilą był coraz bardziej przesłodzony, coraz bardziej pieprzył mi słuch.

Bla, bla, bla. Obdarzyłem ją na początku znudzonym wzrokiem, jednak nie zrozumiała. Niczego. Dobrze... Będziemy rozmawiać z przedszkolakiem: zmiana trybu.

- Zwiałem, bo miałem dość. Nas, naszego życia. Nie chcę do tego wracać. Ah, miło, że się troszczysz, ale właśnie pozbyłem się ostatniego kłopotu - ciebie. A teraz, maleńka, mam prośbę...

Zawiesiłem spojrzenie na jej oczach, na twarzy, której wyraz zmieniał się z każdym moim słowem. Widziałem to.

- Wypierdalaj - dodałem, uśmiechając się do niej szeroko. Mam nadzieję, że zrozumiała lekcje, bo nic już nie mówiąc, wyszła z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.

Satysfakcją naznaczyłem swoje usta i wyszedłem z gabinetu. Czeka na mnie pusty dom; nic nowego, a cieszy.

***

Bezczelność. Ten facet przy ścianie, o czarnych jak smoła włosach, prowokuje mnie wzrokiem, ale, bądź co bądź, tego właśnie oczekiwałem, bo potrzebuję dzisiaj nieco więcej zabawy niż zwykle. Muszę odpocząć i wyłączyć umysł, dać ponieść się emocjom, których przybywa z każdą chwilą. Mężczyzna oddalił się od ściany i rozejrzał po pomieszczeniu. Ma na sobie zwykłą, szarą koszulkę, ale przykrótką, więc odsłania jego umięśniony brzuch. Klatka na razie równomiernie unosi się i opada w rytm zaczerpywanego do płuc powietrza... Przygryza dolną wargę - bardzo mocno przygryza, a chwilę potem oblizuje usta językiem. Widok zachęca, by dokładnie zbadać każdy wyrzeźbiony mięsień, by zatopić się w miękkich ustach i poczuć metaliczny posmak krwi, gdy swoje zęby lekko zacisnąłbym na jego bladych wargach. Kusisz synek, kusisz i dobrze o tym wiesz. Ty spojrzałeś na mnie i ja spojrzałem na ciebie. Dostrzegliśmy w sobie to samo i będzie to odtąd najważniejsze... Znaczy, dopóki nie skończy się ta noc, a przecież jeszcze przed nami tyle godzin, minut, sekund... Mamy czas.

- Polujesz, czy mi się tylko zdaje, co? – usłyszałem za sobą czyjś ironiczny głos i od razu rozpoznałem do jakiej kreatury należy - do Daniela, mojego najlepszego przyjaciela.

- Widzisz te zagubione dziecko? Szara koszulka, nic wielkiego... – prychnąłem, śmiejąc się do siebie, po czym postanowiłem obdarzyć kolegę spojrzeniem, które pewnie wyrażało jedynie to, co chciałem, by wyrażało; po prostu nic. – Nic wielkiego dopóki do niego nie podejdę...

- Łamiesz im serca. – spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby oczekiwał, że zrozumiem jego intencje.

- Śnisz, Kochanie. Tutaj przychodzi się z fiutem, nie z sercem. – odpowiedziałem krótko, odchodząc od baru pewnym krokiem, jednak Daniel nie miał w zamiarze dać spokoju; złapał mnie za ramię, więc spojrzałem w jego twarz, która wyrażała wieczną troskę i sam nie jestem pewien, czy o mnie, czy o tych wszystkich irysów świata.

- Zająłbyś się czymś poważniejszym, nieustanna zabawa to nie to, czego człowiek szuka w swoim życiu! – niemal krzyknął, próbując przebić się przez głośną muzykę.

- Skoro człowiek szuka czegoś innego niż zabawy w życiu, to przepraszam, Danny, ja nie jestem człowiekiem. – rozłożyłem ręce w bezradnym geście, kreując na twarzy zajebiście wielki uśmiech i już po chwili zniknąłem wśród tłumu. Szukałem tego czarnowłosego mężczyzny, który wyparował gdzieś podczas mojej rozmowy z przyjacielem. Teraz liczył się tylko on - mój cel, który muszę osiągnąć, jednak nigdy nie muszę zdobywać, ponieważ wszyscy robią dla mnie to, czego pragnę. Dają mi przyjemność, którą się karmię do syta, a i tak wciąż jej mało. Tylko popatrzę w lewo, a oni zrobią to samo, dodatkowo obciągając mocno mojego chuja. Bo wystarczy słowo, a są moi. Ja jestem Tom, a oni chłopcami Limbrey Camp. Dzielnicy, na której dzieje się wszystko, na której najwięcej tego, czego nie ma nigdzie indziej. Muzyka, seks, dragi. Raj na ziemi dla setek gorących ciot.

***

Dzwoni. Cholernie wkurwiająco dzwoni, ale nie otworzę oczu. Nie otworzę. Nagle pukanie do drzwi. Błagam, nie każcie mi mordować, ale wierzcie, że jak wstanę, to nie na darmo. Stukanie powtarza się co chwilę i nie ma zamiaru ustać, a budzik dalej wybija swoją melodię. Zabiję, przysięgam, zabiję. Zagryzłem wargi i otworzyłem powoli ślepia, nie mogąc uwierzyć, że ciemność tak szybko odchodzi; wcale tego nie chciałem. Poruszyłem się lekko i rzeczywistość już o sobie dała znać. Ból głowy.

Niezbyt silny. Znałem go już dobrze i zdążyłem się przyzwyczaić. Wstałem szybko z łóżka, ignorując to. Skrzywiłem się i nieubrany podszedłem do drzwi, otwierając zamek. Rozsunąłem metalowe drzwi.

- Czego, do kurwy, chcecie? – zapytałem od razu, widząc stojących na przeciw kumpli. Danny, Chris i Zay. Wierna trójca. Danny spojrzał na mnie z politowaniem. Z nim znałem się od małego i chyba tylko jemu powiedziałem ‘kocham’ w swoim zapędzonym żywocie. Był zawsze dla mnie i ja zawsze byłem dla niego. Cokolwiek by się nie działo. Gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli i z kimkolwiek byśmy nie byli, co u mnie raczej mało prawdopodobne, to zawsze możemy na siebie nawzajem liczyć. Coś jeszcze o nim? Dobra. To jeden z tych facetów, których nigdy nie jebałem. Dwoje pozostałych to ci, co jeszcze stoją w drzwiach z dziwnymi minami wyrażającymi ni to, ni tamto. Postanowiłem nie czekać na to, co mają mi do powiedzenia, więc skierowałem się do drewnianej szafy stojącej niedaleko mojego łóżka i przyglądałem się chwilę jasnemu drewnu. Trzeba będzie kupić nową. Ciemniejszy odcień będzie lepiej pasował. Westchnąłem w myślach i otworzyłem drzwiczki. Wyjąłem jeansy, czarną koszulę i marynarkę. Sięgałem właśnie do rozsuwanej półki, by wyjąć czystą bieliznę, gdy usłyszałem głos Zaya.

 

- Tom, wybieramy się wieczorem...

- Sam wiesz, gdzie... - przerwał mu Chris.

- I idziesz z nami na ten pokaz. - dokończył Danny, podchodząc do mnie. Znowu to samo - kładzie mi rękę na ramieniu, patrzy w oczy i... nie wiem, myśli, że to coś zmienia? Nie chcę nigdzie dzisiaj się wpierdalać moim świeżym kutasem.

- Mam robotę, już mówiłem.

Żadna wymówka. W firmie tatusia wiele się dzieje i nie mogę zawalić, bo mi więcej nie pomoże. Byłoby wtedy krucho.

- Dobra, dobra, masz cały dzień, potem pakuj dupę i wpadamy.

- Nie, Chris. Nie ma mowy, nie dzisiaj, idźcie sami - wzrokiem jednak utkwiłem w twarzy Daniela. Znowu się martwi byle gównami. Ułożyłem dłoń na jego policzku, śmiejąc się pod nosem. Nie mogę przecież zostawić go bez niemego pocieszenia.

- Dobra, ale następnym razem...

- Będę na pewno. - skończyłem za przyjaciela, który chyba nie chciał przerywać naszego wzrokowego kontaktu. Niech się odczepi - pocałowałem go lekko w usta, jak to nie raz miałem w zwyczaju. Uśmiechnął się, wycofując do wyjścia. Suka, lubi to.

Chyba miałem zamiar się znowu położyć, nie patrząc na zaległości w pracy, ale nagle złapał mnie ból w klatce piersiowej. Ostry. Powietrze mdliło, a od wewnątrz wypełniło mnie uczucie strachu. Pieprzyć to! Pieprzyć, bo nie mogę zrozumieć - skąd się to bierze? Przecież to nie pierwszy raz, do cholery.

***

Nastawał świt, ale nie mogłem spać. Przed chwilą dostałem telefon z informacją, że moja matka nie żyje. Pusty dom mobilizuje moją głowę do chorych myśli. Właściwie nie powinienem się przejmować – przecież nie byłem w stanie jej kochać przez ostatnie lata. Nie przypomniałem sobie mojego życia z rodzicami przed wypadkiem i pogodziłem się już z faktem, że wspomnienia nie wrócą. Pieprzyć je. Chciałem wykorzystać czystą kartę, więc wyprowadziłem się pod pretekstem, że sprawiam ciężar Simone i Andreasowi. Tak naprawdę to miałem gdzieś to, jakim problemem miałbym dla nich być. Chciałem zostać sam, odizolować się. To oni mi przeszkadzali, bo wiedzą o mnie rzeczy, których ja nie mogę odtworzyć. Irytujące. A teraz matka nie żyje. Zastanawia mnie to, jak mam się czuć, bo chyba musi mi być przykro... Musi.
 - Nasza nowa poranna audycja! - prezenter radiowy właśnie uzmysłowił mi, że nastał ranek. Trzeba się zwlec z łóżka, dopić zimną kawę i zajechać do domu Simone. Tam pewnie będzie już Andreas. Traktował moją matkę, jak własną i wie, że bardzo możliwe jest to, że oleję cały pogrzeb i sprawy z nim związane, więc musi wszystko sam załatwić. Dobry chłopak. Zawsze taki był. Znaczy z tego, co pamiętam. Nie mam pojęcia, jak było wcześniej, ale mogę podejrzewać. Widziałem zdjęcia. Wyglądam tam na szczęśliwego, gdy tylko jestem w otoczeniu Andreasa lub Toma. Zagryzłem wargi na wspomnienie o moim bracie. Ciekawe, czy już go powiadomiono. I jeszcze bardziej ciekawe jest to, czy przyjedzie na pogrzeb. Wyprowadził się zaraz po moim wypadku. Nie mógł znieść faktu, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie naszych wspólnych lat. Nie umiał przebywać ze mną zbyt długo; nie wiedział, co ma powiedzieć i zrobić, kiedy ja nie potrafiłem zachowywać się, jak jego brat. Nie umiałem, bo nie czułem się jego bratem. Wiedziałem, że jesteśmy bliźniakami, ale po wypadku... Dziura w pamięci odebrała mi więź nawet z nim. A on uzmysławiał mi ciągle winę. Pewnego dnia po prostu spakował się, pocałował matkę w policzek, spojrzał na mnie i powiedział "do widzenia”. To się równało temu, co „spieprzam stąd”. Nie wrócił już nigdy. Nawet na święta. Nawet, gdy mama chorowała. Słyszałem od Andreasa o Tomie tylko tyle, że zaczął pracę – jak się później okazało – u naszego ojca. Nie wiem, gdzie dokładnie teraz mieszka i nie wiem, jak bardzo się zmienił. Minęło niecałe dziesięć lat. Nie długo nasze urodziny. Dwudzieste ósme. Ja w tym czasie zdążyłem przekonać matkę, że znów wszystko jest dobrze, wyswatać ją z ponad czterdziestoletnim mężczyzną i spieprzyć z rodzinnego gniazdka. Tego potrzebowałem. Zamieszkałem w bloku. Lubiłem obserwować życie moich sąsiadów, ale nigdy nie wdawałem się z nimi w dyskusje. Podobno w dzieciństwie byłem bardzo otwarty i odważny, ale teraz jestem typem samotnika. Introwertyzm ponad normę, ukrywam go jedynie wtedy, gdy idę się pieprzyć. Z moim średnim wykształceniem, które udało mi się jakimś cudem zdobyć, pracuję, jako asystent w firmie zajmującej się produkcją okien. Nic ciekawego. Monotonne zajęcie, ale mam to gdzieś. Praca to tylko sposób na przeżycie. Muszę mieć pieniądze przecież. Moje życie jednak opiera się na eksperymentach. Ostatnim była moja bliska relacja z Molly. Nie wyszło i tego się spodziewałem. Była głupią zdzirą, ale wierną.
 - Cycki miała w porządku – mruknąłem pod nosem, dopijając kawę. Moje myśli się śmieją. Dziewczyny są okay w łóżku, ale przez te dziesięć lat nowego życia dostrzegłem, że nie są szczytem moich marzeń. Chyba jestem gejem, ale, jakie to ma znaczenie, skoro nie lubię ludzi na dłuższą metę? Upust emocjom daję wtedy, gdy chodzę do clubów dla homoseksualistów, ale zawsze wyjeżdżam do innego miasta na pierdolenie – nie chcę przypadkiem spotkać kogoś, kto mnie zna. Nie lubię robić sensacji. Śmierć matki już jest sensacją dla znajomych, więc stąd moje zdenerwowanie, gdy się ubierałem. Nie chcę pytań i zwierzeń. Nie chcę spotkać swojej rodziny, tej dalszej szczególnie. Ciotki zaczną opowiadać o tym, jaki byłem słodki, gdy miałem pięć lat. Cholera, krew mi się gotuje, gdy mówią o mojej zamglonej przeszłości.

Pukanie do drzwi. No i komu ja dawałem swój adres? O nie.

 - Andre, przecież nie musia... - otworzyłem drzwi i zobaczyłem przyjaciela w opłakanym stanie. Chyba ryczał całą noc. Zagryzłem wargi.

 - Musiałem – szepnął; miał zachrypnięty głos i bałem się, że zaraz znowu zacznie płakać. Zagryzłem mocniej wargi.

 - Poczekaj. Ubiorę się – odpowiedziałem, cofając się do salonu. Założyłem jeansy, te ciemniejsze. Czarne spodnie były w pralni. Skąd mogłem wiedzieć, że matce zachce się umierać...

 - Kurwa. Jestem rąbnięty! - krzyknąłem, zapinając chaotycznie koszulę. Andre spojrzał na mnie wyczekująco. Znowu wymieniam myśli na głos. - Cholera, jestem popierdolony!

 - Bill, uspokój się...

 - Od dziesięciu lat mam na imię William, od dziesięciu lat nie uważam cię za przyjaciela i od dziesięciu lat moja matka już dla mnie, kurwa, nie żyje! Teraz mam robić jej pogrzeb? Kiedy stoję tutaj, jak głupi, zapinam sobie koszulę w paski, krzyczę, mam gdzieś wszystko i mimo że to MOJA matka zdechła, to właśnie ty stoisz przy mnie i ryczysz, jak pięciolet...

Nie zdążyłem dokończyć swoich zażaleń. Poczułem tylko, jak przyjaciel obejmuje mnie mocno. Nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa więcej; zacząłem cicho płakać, ale to nie były łzy poświęcone czyjeś śmierci. Ja płakałem tylko dlatego, że było mi żal samego siebie.

   ***

Zakład pogrzebowy ma niezłych pracowników. Bardzo przystojnych. Właściwie ciągle mierzyłem wzrokiem mężczyznę, który ustalał z Andreasem ponure sprawy, które trzeba było załatwić.

Koleś wyglądał mi na geja. Trzeba to sprawdzić.

 - To już wszystko, czy jeszcze jakiś aspekt do omówienia? - zapytałem znudzonym głosem, gdy przystojniak przeszył mnie wzrokiem. To nie było wyrazem oburzenia dla bierności z mojej strony. Musiał wyczuć, że się nim zainteresowałem. Nawet heteryk, byleby inteligentny, zauważyłby.

 - Wszystko.

 Uśmiechnąłem się. Andreas chciał płacić z własnej kieszeni, ale mam zasady, wbrew pozorom. Dałem mu gotówkę i spojrzałem na niego jednoznacznie, żeby nie kłócił się o swój wkład. Gdy wyszliśmy, zaczął, mimo wszystko, wykład.

 - Andreas, nie pieprz. To kasa. Jeśli kochałeś moją matkę, to kup piękną wiązankę i się porządnie pomódl, ale nie wykładaj forsy na stół. To moja część, ty zajmij się duchową, bo na mnie mamusia nie może liczyć w tej kwestii.

 I z tymi słowami zostawiłem go na środku ulicy. Musiałem przecież wrócić do przystojniaka po namiary.

Gdy tylko wszedłem do środka, mężczyzna zaśmiał się. Skubany – wiedział, że wrócę. Uśmiechnąłem się.

 - Nie umiesz sobie odpuścić, co? - uniósł brew, porządkując papiery na biurku.

 - Nie umiem. Kiedyś porwało mnie ufo i już nigdy nie będę taki sam. A Pan, Panie...?

 - Oliver – wciął się szybko, na co uśmiechnąłem się szerzej.

 - Panie Oliverze... - mruknąłem, skubiąc wargi.

 - Mieszkam na końcu tej ulicy. Do pracy mam, jak widać, blisko – zaczął, podchodząc do mnie i wtedy mógł przyjrzeć się z bliska mojej twarzy – Numer siedem. Lepiej zapamiętaj, jeśli chcesz lepszego pocieszenia, niżeli zniżka na dębowe trumny.

Dobry jest. Lepszy niż myślałem. Patrzyłem w jego oczy przez dłuższą chwilę. W końcu z uśmiechem wyszedłem z zakładu, nawet się nie żegnając. Nie było potrzeby, jeśli dzisiaj jeszcze się z nim zobaczę.

   ***

 - Tom, telefon do ciebie – krzyknęła sekretarka mojego ojca. Głowa nadal pękała, a ta musi jeszcze ryja drzeć.

 - Już idę, Cassie – mimo tego, bywam dla niej grzeczny, a powód jest prymitywny: sypia z tatusiem. Jeśli ona ma dobry humor, to on ma dobry humor, a wtedy nie naskakuje na mnie. Dobre pieprzonko działa na niego, jak czytanie bajek na dobranoc dzieciom.
Złapałem słuchawkę od cycatej blondynki i przystawiłem do ucha:

 - Thomas Kaulitz, słucham – oficjalny ton do mnie nie pasuje, ale branża reklamowca wymaga poświęceń. Tych mniejszych i większych.

 - Tom, Simone... Twoja matka nie żyje – głos należał do Andreasa, mojego dawnego przyjaciela. Rozpoznałem go, mimo smutku, którego wcale nie ukrywał.

 - Ale jakim cudem... Co się stało?

Pięć minut później byłem w gabinecie ojca. Opowiadałem mu o tym, jak umarła jego była żona.

 - Chorowała już od jakiegoś czasu. Nadciśnienie, problemy z sercem. Zawał. Nie zdążyli jej uratować... - ojciec schował twarz w dłoniach. Mimo że zostawił mamę przeszło kilkanaście lat temu, widać, że jej śmierć go zszokowała. Myślę, że zabolało. Tak, jak i mnie. Wyprowadziłem się, bo byłem nieporadnym draniem, ale kochałem matkę. Wyjechałem, ale wiedziałem, że będzie miała opiekę. Był Andreas i Bill... Chociaż na tego drugiego nie mogłem liczyć, jeśli chodzi o opiekę. Gdy odchodziłem, był zagubiony i sam potrzebował kogoś, kto się nim zajmie. Ja nie potrafiłem. Właściwie mogę uważać się za tchórza, bo uciekłem przed piekłem, zamiast je rozgonić.

 - Tom, słyszysz mnie? - głos ojca przywrócił mnie do rzeczywistości. Cholernie smutnej.

 - Tak, tato – byłem bardziej pokorny, niżeli zwykle, ale to wina sytuacji. Nie jestem w stanie uwierzyć, że ona umarła... Przecież była jeszcze młoda. I... Nie wierzę.

 - Zawieziesz mnie do niej – niemal rozkazał, ale jego głos drżał.

 - Jasne – odpowiedziałem beznamiętnie, myśląc o tym, że wcale nie chce tam jechać, aczkolwiek nie jestem też w stanie odmówić. Nie mając nic więcej do powiedzenia, po prostu wyszedłem z gabinetu.

Wiem jedno. Nie będzie imprezy w ten weekend, mimo że Danny nalegał. Nie byłbym w stanie. Coś we mnie za bardzo żałuje, że nie jestem teraz tam, w domu, a coś ciągnie, żeby zostawić uczucia i się nachlać.

W każdym z wypadków – nie mam ochoty na towarzystwo przyjaciela, którego pocieszenie za cholerę nie pomaga.